[ Pobierz całość w formacie PDF ]
oto narzeczonej swej szlachectwo wiózł. Poczciwi staruszkowie nie mogli swej
ciekawości pohamować, żeby też zobaczyć, jak ono wyglądało, ale z tym czekać
musieli do chaty. Tymczasem sypały się pytania, jak, przez kogo udało się to
zdobyć i co dalej?
Jacek mówił im, że prosto stąd do łowczego do Wólki jedzie, aby raz skończyć i
narzeczoną poślubić.
- Jak o dzień weselny umówimy się - rzekł, matkę całując w rękę - no, to róbcie
sobie, co chcecie, a na weselu moim musicie być!
Antoszek aż oczy zakrył.
- O! Jezu! Maria! Matka się namarszczyła.
- Co tobie w głowie - rzekła - aby tam sobie z nas biedniaków kpili i urągali?
Co z tego to nic nie będzie!
57
- Matuś kochana, mało wiele, a ja was tam pokazać muszę odparł Jacek - dosyć się
ja nacierpiałem, kłamać i taić się będąc zmuszony. Nauczyłem się tego teraz, że
nie godzi się swojego stanu, jakibykolwiek był, wstydać ani się godzi rodziców
zapierać. Szlachcicem jestem z łaski Stanów Rzeczypospolitej i królewskiej, ale
z czegom wyszedł, tego ja taić nie myślę, nie chcę.
- O! Jezu! Maria! - powtórzył przestraszony Antoszek.
- Nam się to na nic nie zdało - przerwała matka - a pchać się między butną
szlachtę, żeby na nas tam kuso patrzali, człek by się tylko wstydu napił. Porzuć
ty to. Dosyć obędzie, gdy żonę nam kiedy przywieziesz i pokażesz, abyśmy jej za
dobre serce dla ciebie podziękowali.
Jacek nic nie odpowiedział, ale nie widać było, ażeby od swej myśli odstępował,
pokręcił wąsa i westchnął.
A że stary Antoszek dopominał się, aby szlachectwo zobaczyć, rozwinięto chustę.
Otworzył Jacek pudełko safianowe i ukazał w nim pergaminową kartę, z pięknie
malowanym herbem Zadorą. Na sznurze grubym, jedwabnym wisiała przy niej w
osobnym puzderku blaszanym pieczęć wielka, którą Antoszek pobożnie ucałował.
Po czym znowu najstaranniej ułożono i zapakowano owo szlachectwo, Jacek je w
chustę zawinął i schował.
Zmiał się stary leśnik, głowę siwą gładząc i syna ściskając. Matka dumnie
chodziła po chatce, w boki się wziąwszy, myśląc może w duchu, że to ona
wszystkiego tego dokazała, pierwszą myśl poddawszy wyszlachcenia syna.
Następny dzień cały poświęcił rodzicom Zadorski, a że gorąco było, siedzieli na
przyzbie przed chatą i słuchali go opowiadającego swoje dzieje.
- A teraz - zakończył Jacek - jutro trzeba w drogę, naprzód do Kodnia staremu
koniuszemu się pokłonić, potem do Wólki, aby raz oczekiwanie się długoletnie
skończyło.
I z błogosławieństwem rodziców odjechał.
W Kodniu wszystko było po staremu, ale teraz księżna tu rzadziej dojeżdżała,
siadywała krócej. Dwór jej się trochę rozpierzchnął, a co do niego przylgnęło,
postarzało, podupadło.
Drobisz przez te lat ośm, choć się zawsze trzymał, choć też same obowiązki,
których coraz mniej było, spełniał, posunął się znacznie. Chód nie był tak
pewny, ociężały i plecy się przygarbiły, polowanie go tak nie nęciło, rad czasem
w ciepłym kącie się zasiadywał i na nogi kawęczał. O starych czasach
opowiadając, powtarzał się, a nowe jakoś mu się daleko gorszymi od tamtych
wydawały. Według niego ludzie, klimat, wszystko podupadało i psuło się. W
dodatku jak nie na infułazji z księżmi lub na zamku z oficjalistami, nie miał z
kim gadać.
W rezydencji przez większą część roku pusto było.
Jacek Zadorski, o którego pobycie w Warszawie i staraniach wiedział, mocno go
zawsze zajmował, tym bardziej że z karteczek, od niego odbieranych przy listach
do łowczanki, nic się dowiedzieć nie było można. Nadzwyczaj go zaciekawiało, czy
też on na swoim pustawi, i szlachcicem się wypromowuje.
Aowczanka cierpliwie bardzo czekała na to, a była takiego żelaznego temperamentu
kobieta, że choć wiele do przeniesienia miała, chodziła prawie wesoła i nie
58
schudła ani postarzała. Koniuszy z podziwieniem uważał, iż utyła, zaokrągliła
się i niby drugą młodością kwitła.
Jeszcze dotychczas puszczali się do niej konkurenci, wabieni posagiem. Próbowali
przypodobać się, jeden wesołością, drugi elegancją, inni pańskim występowaniem.
Nie czyniło to na niej wrażenia.
Czekała. Wiedział i to pan koniuszy, że rodzice nalegali coraz mocniej, aby szła
koniecznie za mąż i o los swój ich uspokoiła. Od roku do roku odkładała,
wypraszała się, aż na ostatek łowczy jej powiedział:
- Już tego dosyć, nie chcesz ty mnie widzieć na marach, musisz w tym roku
ślubować komu chcesz, ale niechże raz temu koniec będzie. A właśnie rok ten
upływał, niewiele go zostawało, i dlatego musiał Jacek przyspieszyć swoją
nobilitacjÄ™.
Aowczy miał już napiętego męża dla córki, pana podsędka Pokrzywnickiego, wdowca
bezdzietnego, lat czterdziestu kilku, ale pięknego mężczyznę, rumianego,
zdrowego i prezencji rzadkiej.
Podsędek mówił gładko, niewyczerpanym był w anegdotkach i pogadankach, galant
człek i z wielkim światem nie bez stosunków - słowem, przyjemny tak, że
nieprzyjaciół nie miał. Kochali go wszyscy; gdzie się zjawił, radowano mu się,
tylko, prawdę rzekłszy, próżniak był kubek w kubek jak łowczy. W mariasza
zagrać, w warcaby, do kieliszka stanąć, mówkę powiedzieć, zwaśnionych godzić,
swatać - wszędzie, gdzie gębą było potrzeba posłużyć, jego rzecz była. A fałdów
przysiedzieć i popracować nad czymś w cichości, nie tylko że nie umiał, ale się
to dla niego ze śmiercią równało.
Aowczanka, gdyby tylko konkurentem nie był, dosyć go lubiła. Za konkurenta znać
go nie chcąc, gdy przyszedł się pośmiać, zabawić, wierszyki wydeklamować,
słuchała go chętnie, ożywiała się w rozmowie i daleko nań była łaskawszą niż dla
drugich.
To dawało panu łowczemu otuchę, że na ostatek, gdy termin ostateczny nadejdzie,
panna go z ręki jego przyjmie i będzie szczęśliwą. Na rachunek tej nadziei
podsędek coraz to piękniejsze sobie żupaniki sprawiał, buty paradne, pasy
świetne i z pomocą zimnej wody twarz utrzymywał w młodzieńczym rumieńcu, a wąs
do góry po kawalersku.
Gdy po cichu przy warcabach z sobą mówili o tym podsędek z łowczym, staruszek
brał go za rękę a kończył:
- E! Jakoś to będzie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]