[ Pobierz całość w formacie PDF ]

żydowskiej kondycji.
 Proszę mi ufać. Może jeszcze udowodnię, że wart jestem zaufania pani  powiedział cicho.
Helena westchnęła, podeszła do stolika. Nie wiadomo po co przestawiła lampę, w której
zakołysał się złocisty płyn.
 Jak ci na imiÄ™?
 Eliasz. Już mówiłem, ale pani zapomniała. Uśmiechnęła się raptem.
 Ach, tak, prawda. A chciałeś się nazywać Tadeusz. Jak Kościuszko.
 Ja wtedy nic nie wiedziałem o Kościuszce.
 Jakieś przeczucie mi podpowiada, że nie powinnam ciebie uczyć.
 Tak chciało przeznaczenie. Jeśli ja wróciłem po tylu latach, to znaczy, że trzeba, żeby mnie
pani nauczyła czytać i pisać.
 No połóż tę tabliczkę przed sobą. Wez rysik. Nie opieraj łokci na stole. Zaczniemy od
litery a.
Ale w tym momencie rozległ się w korytarzyku tupot, bosych nóg i do pokoju wpadła jak
kulisty piorun rozczerwieniona Emilka.
 Pani, pani, trzeba wyjść. Pan hrabia odjeżdża.
Helena ruszyła przez sień pełną zapachu świeżego chleba z nowej mąki na ganek, gdzie już
pan Michał żegnał się z Platerem. Hrabia opierał się na kulach, starych i poczerniałych, ale
wyłożonych aksamitem, pewnie dziedziczonych po jakichś stryjach albo wujach. Na podjezdzie
czekał strzelec przy wolanciku, odczyszczonym, szykownym, naprawdę pańskim.
Helena czuła za sobą obecność Eliasza i nie była z tego zadowolona. Ale już nie miała
możliwości odprawić młodego %7łyda. Zresztą Plater albo udawał, że go nie widzi, albo
rzeczywiście go nie dojrzał.
 Panie Michale  rzekł trochę zbyt uroczyście  pozwól, że od tej chwili będę cię traktował
jak swego ojca.
Pan Michał skinął głową i trochę zmieszany podkręcił wąsa. Plater pochylił się nad ręką
Heleny, ucałował ją ceremonialnie.
-Moja droga panno Heleno. Dziękuję ja z całego serca za gościnę.
 Przecież był pan w swoim własnym domu.
 Teraz to dom pani i pana Michała, zanim Wołoki nie staną się waszym prawdziwym
domem.
Eliasz zaczął kaszlać, bo kurz zewsząd pylił i płynął w powietrzu i z wiatrem, i pod wiatr,
ale wiatru właściwie nie było, tylko nagrzane powietrze przemieszczało się leniwie w tym
zastygłym świecie.
Mimo woli spojrzeli w stronę alejki wysadzanej starymi lipami, która wiodła na gościniec.
U jej wylotu stanął jakiś jezdziec. Trzymał konia mocno w cuglach, ale ciemny wierzchowiec
z białą łatą na piersiach drobił niespokojnie cienkimi nogami.
Plater zmrużył oczy i patrzył chwilę pod światło.
 Isprawnik. Jak zły duch krąży po całym powiecie  odezwał się strzelec Ildefons.
 Ze zwykłego żandarma Murawiow-Wieszatiel wysadził go na takie stanowisko  dodał
Plater.  Węszy jak wyżeł. No, czas w drogę. Dziękuję i żegnam na krótko. Pani pozwoli
przesłać choćby raz dziennie liścik?
 Ależ naturalnie  rzekła sztucznie Helena.  Zawsze będzie pan sam mile widzianym
gościem.
Michał Konwicki potakiwał w milczeniu głową i trudno było z jego surowej twarzy
wyczytać, czy cieszy się, czy martwi. Od strony wozowni nadszedł Konstanty w płóciennym
płaszczu chroniącym od kurzu. Zatrzymał się z szacunkiem na brzegu dawno wymarłego gazonu
i spoglądał raz na wstrzymującego wierzchowca isprawnika, raz na zebranych przed dworem
domowników, żegnających kulejącego hrabiego.
 Do zobaczenia.
 Do miłego.
 Jeszcze raz dziękuję.
 I my dziękujemy.
Pokuśtykał do wolantu, odstawił kule i na samych rękach, odtrącając pomoc strzelca,
wciągnął się do wnętrza pojazdu. Ildefons wskoczył za nim, trzasnął na konie pięknym biczem
z buraczkowym pomponem.
 Czy on się pani dziedziczce oświadczył?  usłyszała za sobą niegłośne pytanie Eliasza.
 A cóż to ciebie, %7łydku z Bujwidz, obchodzi  warknęła, nie odwracając się i patrząc ciągle
jeszcze na zanurzajÄ…cy siÄ™ w cienie alei elegancki wolancik.
11
 Duże A wypadło bardzo dobrze. Spróbuj teraz narysować małe. Widzisz, tak jak ja to
zrobiłam  podała mu rysik, a on wziął ostrożnie w palce sztyft i przyglądał się uważnie, jakby
szukając na nim ciepła jej ręki albo magicznego śladu linii papilarnych.
Podeszła do okna i znowu patrzyła na te czarne drzewa starego parku, powykręcane, na wpół
żywe pnie z marną, łysiejącą grzywą zieleni w koronie. Między drzewami widać dalekie pola
i wozy pełne zboża płynące w złocistości słonecznego południa. Uświadomiła sobie raptem, że
nigdy przedtem nie patrzyła w okno. To znaczy zerkała czasem bezmyślnie na te małe szybki
i rozmazaną zieleń za nimi, ale nigdy nie przyglądała się temu nieznanemu skąpemu życiu
w zapomnianym parku.
Ocknęła się raptem, wróciła do stolika z tą piękną lampą sprowadzoną z Wilna. On
wyprostował się, odsłonił tabliczkę.
 A cóż tu narysowałeś?  spytała zaskoczona.
 Proszę zobaczyć.
Z czarnego obramowania wyjrzała biała twarz kobieca z włosami ciasno ściągniętymi do
tyłu przez niewidoczny kok.
 Kto to ma być?
 O Boże, nie poznała pani?  zmartwił się.
 A to ktoÅ› znajomy?
Zaczął wokół tej kobiecej głowy jak aureolę rysować drobniutkie literki a. Potem westchnął.
 To przecież pani.
 Ja  i prawie odskoczyła od stołu. Jakieś złe przeczucie, może nie złe, ale dziwnie
dojmujące, bolesne, zapierające dech w piersiach, jakieś raptowne przeczucie zmroziło ją w tej
chwili.
 Nie umiesz pisać i czytać, ale potrafisz rysować?
 Nie umiem czytać i pisać po polsku. A rysować nauczyłem się u litografa w Paryżu.
 Co ty, chłopcze, opowiadasz? Po co tu przyszedłeś do Bohini? Czy ktoś ciebie przysłał? 
powiedziała to z jakąś męką w głosie.
On patrzył na nią szeroko otwartymi, bardzo niebieskimi oczami. Ma coś szlachetnego
w twarzy, pomyślała rozpaczliwie. Niech sobie idzie i nigdy więcej nie przychodzi.
 Mówiłem już, że przez panią poszedłem do powstania.
 Cóż to znowu za fantazje. Przecież wtedy miałeś ledwo szesnaście lat.
 Tak, miałem szesnaście lat ukończonych. I poszedłem do lasu na pani intencję. Najpierw
byłem w partii pułkownika Mineyki, ale zaraz nas rozbili Moskale. Potem służyłem pod panem
Kalinowskim, a na koniec sam założyłem partię.
 Słuchaj, ty jesteś szalony  podbiegła nagle do stołu, ale nie wiedziała, co dalej zrobić.  Ja
od razu pomyślałam, że musisz być chory. Kto ci opowiadał o powstaniu?
 Mógłbym się pobożyć, ale i tak mi pani nie uwierzy. Na koniec wróciłem do Puszczy
Nalibockiej, gdzie nas, to znaczy oddział pułkownika Borowego, rozbiła przedtem rosyjska
piechota, i powyciągałem broń, którą wtedy, po potyczce, schowałem dobrze w wykrotach nad
brzegiem rojstów. Zebrałem trochę ludzi, różnych rozbitków, jakichś smolarzy, leśników,
zbiegłych chłopów i chodziliśmy aż do przedwiośnia sześćdziesiątego czwartego. Wtedy nas
dopadli kozacy i nie było gdzie uciekać. Mnie sołdat przybił sztykiem do zmarzniętej ziemi.
Sztyk się złamał, został we mnie i to mnie uratowało. Tkwiące we mnie żelazo zapobiegło
wewnętrznemu krwotokowi. A potem, w lecie, pieszo na Sybir. Panowie szlachta jechali
podwodami, a ja, %7łydek, razem z chłopami na piechotę, choć miałem przecież rangę podoficera.
Gdzieś daleko, może w polu albo w zabudowaniach folwarcznych, jakaś kobieta śpiewała
żałośliwie. Mało tu było rzeczy, zdarzeń i ludzi, mało tu było tych wszystkich imponderabiliów [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim1chojnice.keep.pl