[ Pobierz całość w formacie PDF ]
i Hiszpanami. Kit zdążył wziąć udział w dziesiątkach potyczek i bitew. Wy
starczyło trochę czasu i łut szczęścia, by dostrzeżono jego talenty. Wobec
tego, że oficerowie padali w bitwach jak zboże pod kosą, jego umiejętności
zostały nagrodzone na krwawym polu walki awansem na dowódcę za zasłu
gi w boju. Nie raz, lecz trzykrotnie.
Wiedział, że jest dobrym dowódcą. Podwładni mu ufali, podporządkowy
wali się bez szemrania jego decyzjom. Ale za każdym razem, kiedy go awan-
66
sowano, powierzając mu życie coraz większej liczby ludzi, dawna zdrada
przytłaczała go jeszcze bardziej. Jak może wierzyć w słuszność swego osą
du, skoro był tak ślepy, tak katastrofalnie głuchy i ślepy? I to stało się jego
obsesją. Musi odkryć tożsamość człowieka, który go wydał, i spojrzeć mu
w twarz. Wtedy odkryje własny błąd i stawi mu czoło. Poprosił o urlopowa
nie z armii i otrzymał je.
Ale los kpi sobie z ludzkich zamiarów.
Kate poruszyła się nagle, a on zastygł nieruchomo, gdy podniosła głowę
i rozejrzała się nieprzytomnie, pocierając jedwabistą koroną włosów jego
policzek, wciąż bardziej we śnie niż na jawie. Wstrzymał oddech, póki jej
głowa znów nie opadła mu ciężko na pierś, a wargi nie dotknęły nasady szyi.
I podziękował Bogu za to, że rozróżnia, co jest rzeczywiste, a co nie jest.
O budzeniu siÄ™ w nieznanym otoczeniu
J aka śliczna, aż mnie zazdrość bierze, Kit. - Słowa wymówiono ledwie
dosłyszalnym szeptem. Coś chłodnego i suchego pieściło szyję Kate, mu
skało jej ramiona, przesuwało się niżej... Odsunęła się, uchylając od poufa
łości, oszołomiona gorączką i wyczerpaniem.
- Ale jaki sens ma zazdrość, skoro mogę ci zabrać, co zechcę? - Płytki
oddech mówiącego zdradzał podniecenie. - Włącznie z życiem.
Palce zjawy zahaczyły o brzeg jej stanika i zsunęły go niżej. Wzdrygnęła
się na niechcianą poufałość, usiłując się obudzić. Dłoń zjawy leniwie pieści
ła jej pierś. Coś przysunęło się do jej twarzy.
- Powiedz Kitowi, by cieszył się różami. - Usta dotknęły jej ust. Zachłys
nęła się i zerwała z posłania.
W rogu ciemnej izby coś się poruszyło, ciemniejsza plama wtopiła się
w kąt. W powietrzu zadrżał dzwięk przypominający cichy śmiech - a może
to wiatr gwizdał w dymniku?
Kate z wysiłkiem starała się ustać na nogach, oszołomiona i zdezoriento
wana. Wzdrygnęła się i rozejrzała wkoło. Na palenisku żarzyło się jeszcze
parę głowni. Nie było ich, kiedy się obudziła. A może zasłonił je ktoś, stoją
cy pomiędzy nią a ogniem?
Strach całkowicie wytrącił ją ze snu. Obróciła się i potknęła o kurtkę Mac-
Neilla. Gdzie on może być?
67
Zauważywszy niskie schody, weszła po nich, zataczając się na chwiejnych
nogach.
- MacNeill! - wychrypiała. W gardle drapało ją boleśnie i z wysiłku za
kręciło jej się w głowie. - MacNeill!
%7ładnego odzewu. Ruszyła długim, mrocznym korytarzem, w którego głę
bię wdzierał się promień księżyca. Wlokła się, mijając kolejne komnaty.
Wszystkie ciemne i ciche, jak grobowce czekające na zmarłych.
Wreszcie dotarła do wejścia skąpanego w mglistym szarym świetle. Spoj
rzała w górę. Trzy kondygnacje ruin wznosiły się wokół ogromnej ziejącej
wyrwy w dachu, przez którą zaglądało ciemne, sine niebo. Chmury przepły
wały przez półkolistą twarz księżyca, a zimny, ostry wiatr, wirując, wdzierał
się z góry, poruszał liście u jej stóp i bił ją włosami po twarzy.
- MacNeill! Wiatr poniósł jej słaby krzyk.
Nikt nie odpowiedział.
Wszystkie najgorsze obawy wracały, wywołując w sercu ukłucia paniki.
Odszedł. Opuścił ją.
Niech to się znów nie stanie. Proszę, modliła się w duchu. Mrugnięciem
strząsnęła łzy z rzęs, broniąc się przed płaczem, chociaż jej zamysły obraca
ły się wniwecz, jak mgła rozwiewana przez wiatr, nogi trzęsły się pod nią jak
galareta, a chłód nocy wysysał z niej ostatnią odrobinę ciepła. Nagle dojrza
ła słaby błysk światła.
Jednak jej nie zostawił.
Pociągając nosem, pokuśtykała w stronę oświetlonego pokoju, oszołomiona
i zdezorientowana, z sercem dygoczącym jak u schwytanego królika. Mac
Neill stał w środku, plecami do niej, z płonącą gałęzią w ręku, chłostając
światłem ciemne ściany.
- MacNeill... - słowa uwięzły jej w gardle, gdy ogarnęła wzrokiem sce
nę przed sobą. Potężny dębowy stół leżał na boku z blatem porysowanym
głębokimi cięciami, jak gdyby rąbano go siekierą. Coś, co wyglądało na
szczątki ław lub krzeseł, zostało połupane w drzazgi. Odłamki szkła pokry
wały podłogę jak dywan zdobiony klejnotami, a pod poszczerbionymi i po
obijanymi gipsowymi ścianami leżały pogięte cynowe talerze i kubki.
- Co tu się wydarzyło? - spytała.
- Wygląda to - odrzekł MacNeill spokojnie - jakby ktoś nieszczęśliwy
wyładowywał swą rozpacz. - Płonącą gałęzią oświetlił górną część ścian.
Kate wzdrygnęła się. Metr nad ich głowami sztylet przyszpilał do ściany
ścierwo szczura. Szyję wysuszonego stworzenia oplatały cztery kwiaty, uschłe
i skurczone, ale z całą pewnością dające się rozpoznać jako róże. Małe żółte
róże. Kate sięgnęła ręką za siebie, szukając po omacku ściany.
68
MacNeill zniżył pochodnią i makabryczny trupek zniknął z pola widze
nia. Wodził wzrokiem po sali, rejestrując w pamięci jedne szczegóły, inne
odrzucajÄ…c, nie omijajÄ…c niczego.
- Kto to zrobił? - szepnęła. - Czy to on?
Obrócił głowę i utkwił wzrok w Kate.
- Kto?
- Kiedy się obudziłam, w kuchni był jakiś człowiek. Powiedział... pana imię,
a potem jeszcze, że może panu zabrać co zechce, włącznie z życiem. Potem...
Obrócił się.
- Co potem?
- DotknÄ…Å‚ mnie.
- Niech to diabli! - Skoczył ku niej i wyglądał wtedy jak szalony i wspa
niały celtycki wojownik. Chwycił ją za ramiona i spojrzał badawczo w oczy.
- Coś ci zrobił? Naprzykrzał się?
Przez chwilę nie zrozumiała, o co mu chodzi. Oczywiście, że się naprzy
krzał. Potem pojęła. Spłonęła rumieńcem.
- Nie, nie. Tylko mnie dotknął... - machinalnie sięgnęła do rozluznione
go stanika.
MacNeill krzyknął coś dziko, puścił ją i rozejrzał się.
- Kazał mi powiedzieć, żeby pan się cieszył różami.
- Co?
- Mówił: powiedz Kitowi, by się cieszył różami.
Jeszcze raz zaklął. Schwycił ją za ramię i okręcił wkoło, aż ziemia uciekła
jej spod nóg.
- Jak pan śmie! - zaprotestowała, próbując go bić po rękach, ale jego
chwyt był jak stal i sprzeciw na nic się nie zdał. - Nie wolno panu...
- Wolno mi.
Z wyczerpania i strachu potknęła się i byłaby się osunęła na kolana, gdyby
nie przyciągnął jej do szerokiej piersi i nie poniósł bez wysiłku korytarzem,
wciąż dzierżąc w jednej ręce pochodnię.
- Musi mi pan powiedzieć - szepnęła. - Obiecał pan! Co się tu dzieje?
- Niech się stanie według pani woli, madame. - Zaśmiał się gorzko. -
Widziała pani szczura w naszyjniku z róż?
- Tak. - Zbierała myśli, walcząc z zamroczeniem. - To takie same róże
jak te, które przywiezliście nam do Yorku.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]