[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jeszcze.
SKARB AURIRY
Nasze oczy widziały wielkie skrzydlate kanoe - oznajmili zwiadowcy wysłani przez
Kibiana do ujścia rzeki Iebro - i niepojęte istoty.
Na szyjach wysłańców połyskiwały naszyjniki z dziwnych kulek, przezroczystych i
twardych, podobnych do kropel wody, w których utrwaliła się purpura zachodzącego słońca
i błękit niebios.
- Takich rzeczy nie ma nikt - puszyli się. Kibian zawezwał czarownika.
- Jaki to czar? ZÅ‚y czy dobry?
Czarownik długo kołysał niezdecydowanie głową, przebierając palcami zęby świętego
naszyjnika na swej piersi.
Od początku swych dni nie widział niczego podobnego. Ale wiele księżyców minęło
od chwili, gdy po raz pierwszy ukrył twarz za wieszczą maską. Czarownikowi nie wolno
popełnić omyłki. Zwlekał więc z odpowiedzią, by zyskać na czasie i rzecz wszechstronnie
rozważyć. Jeśli naczynie z morską wodą - myślał - postawi się na słońcu, na dnie pozostają
tylko rzeczy twarde, przezroczyste i słone. Przezroczysty jest również kruchy kamień,
błyskający wśród skał. Rzecz nieznana nie zawsze zawiera cząstkę nieziemskiej mocy .
Nie wypowiedział jeszcze swego sądu, kiedy zwiadowcy pokazali coś znacznie
dziwniejszego: kule wykonane z nieznanej materii, przypominające małe pataty, Gdy się nimi
potrząsnęło, słychać było ostry stukot - tuk, tuk - jakby wewnątrz siedziała żywa istota.
- Wielki czar - wołano z podziwem.
- Jaki czar? - Kibian znowu zwrócił się do czarownika.
Ten wciąż jeszcze milczał. Dzwięk był tajemniczy i nie przypominał żadnego ze
znanych dzwięków. Ale jeśli do wyschniętej tykwy nasypie się małych kamyków i potem
potrząśnie się nią? Też zagrzechocze: tuk, tuk. Inaczej, bardziej głucho, ale przecież
podobnie.
- Czar jest obcy - zawyrokował wreszcie. - Aby nie przyniósł zła, tylko dobro, należy
złożyć opiekuńczym duchom plemienia ofiary.
Plemię było bogate. Czarownik nie widział powodu, dla którego część dobytku jego
współplemieńców nie miałaby się znalezć w Domu Tajemnic.
Myśli posiadaczy przezroczystych naszyjników nie były już tak promienne, jak przed
chwilą. Czarownik przy każdej sposobności żądał ofiary. A któż woli dawać niż brać? Skoro
jednak tyle tylko należy uczynić, by - zamiast zła - obca rzecz darzyła dobrem... nie warto
żałować wiązki ryb czy złowionego ptaka. Lepiej nie narażać się na gniew wszechpotężnych
duchów.
- Czego żądają istoty przybyłe na Wielkich Skrzydla tych Kanoe? - dopytywał Kibian.
- Czego żądają? - zawtórowali członkowie Rady.
- %7łądają Kamienia, Który Zwieci Nie Grzejąc - odpowiedzieli zwiadowcy. - Chcą
mieć go dużo i jeszcze więcej. Szukają miejsc, gdzie skała rodzi te kamienie.
Kamień, który świeci nie grzejąc? W tym właśnie momencie Kibian przypomniał
sobie o ciężkim naszyjniku, który włożył na piersi wyruszający wraz z innymi Cha-ne-scoo.
Rozejrzał się. - Dlaczego oczy nasze nie widzą Cha-ne-scoo?
Nie umieli odpowiedzieć. Szedł z nimi w tamtą stronę, nie było go, gdy wracali z
powrotem. Widok niezwykłych rzeczy u ujścia rzeki olśnił ich do tego stopnia, że nie byli w
stanie myśleć o niczym poza obcymi czarami.
- Odszedł - Que-quo-ro potarł z zastanowieniem czubek nosa - odszedł w zarośla.
- Po co odszedł? - nastawał Kibian. Ale Que-quo-ro tego nie wiedział.
- Nie odszedł sam - powiedział po głębokim namyśle So-tiac. - Była z nim biała istota
w lśniącej skorupie. Miał otrzymać od niej wiele dobrych i jeszcze lepszych czarów.
- Nie wyszedł z tych zarośli?
- Nie.
- Nie wyszedł - potwierdzili wszyscy zwiadowcy jednogłośnie.
Teraz, gdy zaczęli się zastanawiać nad zniknięciem Cha-ne-scoo, doszli do wniosku,
że istotnie było w tym coś niepokojącego.
- Pozostał w zaroślach i nie wrócił - rozważał na głos Kibian - kiedy więc powróci?
Nie powrócił już nigdy.
Długo w noc płonęły szczapy aloesu na świętej czarze. Pod niskim dachem Chaty
Narad snuły się gęste pasma wonnego dymu.
- Skrzydlate kanoe - zagaił Kibian - zwinęły skrzydła i kołyszą się na wodach naszej
rzeki Iebro. Białe istoty mają lśniące skorupy na ciałach. Mają czarodziejskie rzeczy, które
plują ogniem. Nieduże, które trzymają w rękach, i inne, wielkie, niczym wydrążone kłody
drewna, tylko do drewna niepodobne; toczą je na czymś okrągłym. Zioną one ogniem
straszniejszym od tego, co spada z niebios. Naszych wojowników obaliło twarzą na ziemię,
choć ogień nie był skierowany na ich ciała. A w piersiach tych ludzi nie biją małe serca. Białe
istoty noszą też z sobą ostrza połyskujące niczym woda w strumieniu. Jednym ruchem ścinają
grube na ludzką dłoń rośliny. Tak samo łatwo mogą odciąć głowę od karku... Oto co mówią
ci, którzy wyruszyli do ujścia rzeki. Nie ma powodów, by im nie wierzyć. Nietrudno zresztą
sprawdzić ich słowa.
Umilkł.
Palce czarownika gładziły naszyjnik.
- Za lasem leżą góry, których wierzchołki pokryte są bielą odbijającą promienie -
zaczął cichym głosem.
Ku-ceiba-paity roześmiał się chropowato.
- Każdy widzi te góry i ich wierzchołki w pogodny dzień.
- Każdy - potwierdził spokojnie czarownik - ale mało i jeszcze mniej przeszło na
tamtÄ… stronÄ™.
- Nikt tego nie zdołał uczynić - szepnął Ku-ceiba-paity. Widać było, że jest stropiony.
- A jednak byli tacy - rzekł czarownik.
- Tacy, którzy przeszli przez góry i wrócili? - zapytał niedowierzająco Kibian.
- Przeszli i wrócili. Za tymi górami pokrytymi bielą, co parzy w podeszwy, choć jest
zimniejsza od wód skalnego strumienia, leżą jeszcze inne. Za nimi zaś mieszkają ludzie w
twardych skorupach na piersiach i na głowie. I oni mają gładkie ostrza, które jednym ciosem
odrąbują głowy od ramion. Ci, co widzieli, opowiadają o słońcu zamkniętym w chatach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]