[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dziwne, ale tak jest zawsze, a potem pomyślał jeszcze:
Nadia.
Ciekawe, co teraz porabia.
Rozdział 9
Niezmienność
Rardy nie pokazywał się od napadu. Wypisano go ze
szpitala następnego dnia, tyle im powiedziano, ale od tej
pory zniknął jak kamfora. Pewnego ranka rozmawiali o
tym w pustym barze, wśród krzeseł leżących jeszcze na
stolikach.
 To do niego niepodobne  stwierdził kuzyn Marv.
Bob rozpostarł gazetę na barze przed sobą. Klamka
zapadła  archidiecezja podała do publicznej wiadomości,
że kościół pod wezwaniem Zwiętego Dominika w East
Buckingham zostanie zamknięty. Kardynał określił datę
zamknięcia jako  bliską .
 Już mu się zdarzało nie przychodzić  zauważył.
 Nie kilka dni z rzędu  odparł kuzyn Marv.  I
zawsze uprzedzał.  W gazecie były dwa zdjęcia Zwiętego
Dominika, jedno niedawne, drugie sprzed stu lat. Niebo się
nie zmieniło. Ale ci, którzy oglądali niebo z tego
pierwszego zdjęcia, już nie żyli. I może cieszyli się, że nie
muszą oglądać świata, który tak się zmienił. Kiedy Bob był
dzieckiem, parafia była całym krajem. Zawierała w sobie
wszystko, czego się potrzebowało i co powinno się
wiedzieć. Teraz, gdy archidiecezja zamknęła połowę
parafii, żeby zapłacić za zbrodnie księży pedofilów, Bob
nie mógł dłużej nie dostrzegać, że czasy dominacji parafii,
teraz upadających, dobiegły końca. Był pewnym rodzajem
faceta z pewnego półpokolenia, prawie pokolenia, i choć
zostało ich jeszcze wielu, byli starsi, bardziej siwi, mieli
kaszel palacza, chodzili do lekarzy i ciągle do nich wracali.
 No, nie wiem  powiedział Marv.  Ta sprawa z Rardym
mnie gryzie, powiadam ci. No bo wiesz, jestem
prześladowany&
 Nikt cię nie prześladuje.
 A co powiesz o tym facecie w samochodzie?
 Pytał cię o drogę.
 Rzecz w tym, jak pytał, z jakim spojrzeniem. A gość
z parasolem?
 Chodziło o psa.
 O psa. Skąd wiesz?
Bob spojrzał w mroczny kąt baru i zobaczył otaczającą
go śmierć  pewnie efekt uboczny napadu i tego biedaka w
furgonetce, którego widok wciąż miał przed oczami.
Cienie stały się szpitalnymi łóżkami, zgarbionymi
starcami, czekającymi na kartki z pozdrowieniami,
pustymi fotelami na kółkach.
 Rardy zle się czuje i tyle  powiedział w końcu. 
Przyjdzie.
Ale parę godzin pózniej, gdy Marv stał za barem,
obsługując hardcore owych zawodników pijących już za
dnia, Bob wyskoczył do mieszkania Rardy ego,
wciśniętego między dwa inne w sfatygowanym
dwupiętrowym domu na Perceval.
Bob usiadł w salonie z Moirą, żoną Rardy ego. Kiedyś
była z niej ładna dziewczyna, ale życie z Rardym i
dzieckiem z jakimś upośledzeniem wyssało z niej urodę jak
słodycz napoju przez słomkę.
 Nie widziałam go od dawna.
 Od dawna?
Skinęła głową.
 Dużo pije, tylko się nie przyznaje.  Bob pochylił się
ku niej, zaskoczony.  No wiem, wiem  powiedziała. 
Dobrze to ukrywa, ale tankuje od rana.
 Widziałem, jak czasem pije jednego drinka.
 Te minibuteleczki, wiesz. Nosi je w kurtce. No więc
nie wiem, może jest z braćmi albo jakimiś dawnymi
kumplami z Tuttle Park.
 Kiedy ostatnio?  spytał Bob.
 Kiedy go widziałam? Parę dni temu. Ale gnojek już
wcześniej mi tak znikał.
 Dzwonisz do niego?
Moira westchnęła.
 Nie odbiera.
Dziecko, wciąż w piżamie, choć była trzecia po
południu, stanęło w progu. Patrick Dugan, dziewięcio lub
dziesięcioletni, Bob nie potrafił sobie przypomnieć,
spojrzał na niego jak na obcego, choć widywał go setki
razy, a potem popatrzył na Moirę, cały rozedrgany,
nerwowo rzucający chudymi ramionkami.
 Powiedziałaś  zwrócił się do matki.  Potrzebuję
pomocy.
 Dobrze. Pozwól, że najpierw skończę rozmawiać z
Bobem.
 Powiedziałaś, powiedziałaś, powiedziałaś.
Potrzebuję pomocy. Potrzebuję.
 Zrozum, kochanie.  Moira przymknęła na chwilę
oczy.  Powiedziałam, że zaraz przyjdę, i przyjdę. Tylko
zrób tak, jak mówiliśmy. Popracuj sam przez parę minut.
 Ale powiedziałaś.  Patrick przeskoczył z nogi na
nogę.  Powiedziałaś.
 Patrick.  W głosie Moiry zabrzmiała nutka
ostrzeżenia.
Patrick zawył. Jego twarz wykrzywił brzydki grymas
furii i strachu. To wycie było jakimś pierwotnym
odgłosem, niczym odgłos z zoo, zew do niewiele
mogących bogów. Twarz chłopca nabrała czerwieni
oparzenia słonecznego, ścięgna na szyi nabrzmiały. Wycie
przeciągało się, trwało bez końca. Bob spuścił wzrok,
potem wyjrzał przez okno, starając się zachowywać
naturalnie. Moira wyglądała, jakby miała dość. W końcu
bachor zamknął buzię i pobiegł do siebie.
Moira rozpakowała listek gumy do żucia i włożyła go
do ust. Podała paczkę Bobowi, który podziękował i
poczęstował się. Przez chwilę siedzieli w milczeniu i żuli. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim1chojnice.keep.pl