[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ściu, nie czas na obojnaka? A jeśli... - przyszło mu do głowy - ktoś płeć zmieni po zdobyciu
góry, to jak się wejście liczy? Do męskich czy kobiecych? - zamilkł przypomniawszy sobie o
Reuterze.
Wysypał radiostację z plecaka i wysunął antenę, podłączył baterię, kręcił pokrętłami, aż
złapał połączenie.
- Halo, halo! Skąd mówisz? - rozległo się z głośnika pytanie Reutera.
- Zrobione! - krzyknÄ…Å‚ Baran w mikrofon. - Tu kabaret Everest!
- Przestań się wygłupiać... dotarłeś do bazy?
Już nie odpowiedział, gdyż wiatr powiał w tej chwili i przegonił chmury. Zaraz wyszło
też na jaw, że zmyleni przez mgłę i przez Barana, stoją nie na głównym lecz na południowym
szczycie. Troje alpinistów z ożywioną nadzieją jęło się szykować do drogi. Zerkali na Barana,
pewni, że ten ruszy przed nimi, nikt nie chciał mieć go za plecami. Lecz on się nie ruszał,
jakby stracił ochotę. Wszedł na radiostację, z podwyższenia, z rękami w kieszeni patrzał w
stronę Tybetu. Z pudła dochodziło nawoływanie Reutera. Zamiast odpowiedzieć, podrygiwał
nogą, nucił coś pod nosem. Zaczynało mu świtać coś poważniejszego niż ta dziecinada.
Szukał tego w sobie. Już się wykluwało w sercu, w głębi duszy...
Chcąc nie chcąc, poszli wreszcie gęsiego. Tylko ostatni, Szerpa, mijając Barana, zatrzy-
mał się jak wryty i nie dał się ruszyć choć Uurtkyevitsch szarpała za linę.
- Kształcie objawiony! - bąknął - Zostanę tu z tobą!
- Bloody karahdoorah! - pieklił się Reuter w głośniku. - Wlazłeś na ten kopiec?
Baran zszedł bez pośpiechu, powoli wziął zamach i kopnął radiostację w przepaść.
Szerpa uderzył się w piersi i padł na kolana.
- Ojcze świata! - mamrotał - Słowo objawione!
Baran spojrzał na niego. Tak, zaczynał pojmować swoje przeznaczenie. Ile mógł dać z
siebie! Wszak Słowo, nie pięść było najcenniejszą z rzeczy. A on przecież Wiedział. Jak
Nauczyciele, z nieodpartą siłą, przenikał treść istnienia.
Uurtkyevitsch wpiła w Szerpę zaśnieżone oczy:
- Prędzej, samcze nasienie!
- Sahini - odparł z godnością - choć chcesz połknąć Matkę naszą, Górę, jesteś tylko
kobietą i mnie nie zrozumiesz, ja dobrowolnie pozbawiam się Góry...
- Naprzód! - zrobiła dwa kroki by go szturchnąć czekanem.
- Nie! - odparł i odwiązał linę - Przenajświętsze Przybycie! - powiadomił Barana -
Wyrzekam siÄ™ tego!
- Dobrześ zrobił, synu! - pochwalił go Baran, gdy Uurtkyevitsch odeszła śladem towa-
rzyszy. - To jest tylko wata, którąś się chciał wywatować, by zabić lęk, który czujesz w obli-
czu wszechświata, a to niepotrzebne, bo sam jesteś wszechświatem - uniósł ręce w górę.
- Zwięte Wyjaśnienie - spytał Szerpa z pokorą - dlaczego mnie to wsysa? Nie chcę iść
na szczyty, ale coÅ› mnÄ… porusza. Co mnÄ… powoduje?
- To nadzieja, synu - Baran nie dał mu czekać. - Twoje spodziewanie, że zdołasz się
zmienić, wznieść i przeistoczyć siebie przez połknięcie Góry. Bo kiedy jej imię zrośnie się z
twoim imieniem, cząstka jej wielkości przypadnie i tobie. Tak uległeś złudzie, bo prawdziwej
wielkości w tym nie ma.
- Rzekłeś, Boskie Wspinanie! - Szerpa westchnął w pokorze. - Więc na próżno wcho-
dziłem?
- Niezupełnie, mój synu! - pokrzepił go Baran. - Zostało wchodzenie, dokonany wysiłek
i twoje pragnienie, które najwięcej waży na ścieżce do wiecznego bytu.
- A więc on istnieje?
- Jego nadzieja dana jest żywej istocie - odpowiedział Baran.
- Zejdę teraz w niziny - zapowiedział Szerpa - i do szałasów na halach zaniosę Nowinę
o twym objawieniu.
- Zrozumiałeś mnie, bracie... - Baran rozpostarł mu ręce nad głową, pozwolił biec mu
przodem, po czym rozpoczął schodzenie, które trwało tydzień.
Zatrzymywał się w drodze na wyniosłych skałach, na szczytach seraków, tkwił ponad
chmurami, w prawie czarnym niebie, śledził spadające lawiny, dudniące żlebami jak pociągi
w tunelach. Nie baczył, że wspinacze wracający ze szczytu już go wyprzedzają. Teraz on
unikał ich widoku, patrzał niewidzącym spojrzeniem. I Szerpa dawno przepadł w dolinie.
Zstępował krok za krokiem, jak gdyby wsłuchany w echo swej przemowy i jakby jej
znaczenie dopiero teraz dotarło do niego. Oglądał się na Górę lśniącą przy księżycu, w słońcu
czarno-białą lub owianą mgłami, jakby oczekiwał, że ona coś mu jeszcze objawi, lecz ona
milczała.
Siódmego dnia zstąpił do Kotła Zachodniego, przeszedł obok bazy wytykany palcami,
dotarł do namiotu. Znów siedział pod słońcem i przewiany wichurą próbował zebrać rzeczy,
wcisnąć do plecaka. W końcu tego poniechał, porzucił swój namiot i cały dobytek. W rozcią-
gniętym swetrze nawleczonym na gołe ramiona ruszył ku dolinom.
Nim przebył kilometr już go dogonili. Usłyszał chrzęst śniegu, lecz się nie odwrócił.
Nadbiegli półkolem, kto tam żyw był w bazie, dyszeli tuż za nim. Choć z łatwością mógł
uciec, jeszcze zwolnił kroku. Rzucili się tłumem i nakryli go sobą. Czuł, że dość ma siły żeby
strącić ich z siebie, ale palcem nie ruszył. Poczęli tłuc go i walić. Obserwował kułaki jak z
wolna spadały, mógł ich łatwo unikać, a jeszcze się podstawiał. Jak Nauczyciele co zawsze
cierpieli od tłumu. Pojmował, że w ten sposób, za sypane jej perły, odpłacała Małość. Ale on
był po to, aby wszystko znosić i nadal nieść Słowo.
Nos mu rozkwasili, rozpłatali ucho i nabili limo. %7ładen z nich nie wiedział skąd się bie-
rze ta wyższość Barana, ale węszyli w nim coś nadludzkiego i to chcieli zmiażdżyć. Gnietli
obcasami jego wyjątkowość, tym bardziej jątrzeni, że się wcale nie bronił. To ich też dręczy-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]