[ Pobierz całość w formacie PDF ]

miejsc zazdrośnie strzeżonych przed dotknięciem mężczyzny, pocałunki jak pia-
na zderzających się ze sobą fal morskich, ciche wprowadzające w trans śmiechy,
szepty, które po raz pierwszy rozbrzmiały w gęstwinie dalekiego lasu, podobne do
tych, co zawiodły Akteona w pobliże zakazanego stawu, ku jego śmierci jelenia.
Sen to odpór dany zapomnieniu, wynalazek pamięci innego rodzaju. W snach
przypominamy sobie to, co jeszcze nie mogło się wydarzyć. Zmiałe głosy, zu-
chwałe gesty, nikogo nie obrażający bezwstyd. Imaginacyjna, rozgorączkowana
gromada zmarłych faluje u naszego boku, niszcząc się na nieprzenikliwej rze-
czywistości, która ich pogrzebała. We śnie widzę moje córki: Azabache, Acacia,
Paloma, za ich sprawą odżywam, wolny od trądu, gotów do walki przeciw ko-
nieczności. Gdybym kiedykolwiek mógł coś zbudować  hipoteza do natych-
miastowego odrzucenia  to tylko na nich. Na nas. Nie mam jednak złudzeń. Nie
dążę do żadnej ziemi obiecanej; nikt nie raczył nawet czegokolwiek mi obiecy-
wać. Pozostaje mi jedynie sen o miłości (jeszcze raz ośmielam się to tak nazwać
w tych moich bezwstydnych wynurzeniach) i wiedza, że miłość jest wytworem
snu i zawsze, podobnie jak Mesjasz, przychodzi za pózno. Paloma, Acacia, Aza-
bache, nasze igraszki, nasze złączone dłonie, ich ślina, która otwiera oczy ślep-
ców, lekkie przejście cienia, mogące uzdrowić paralityka. Cud. Po cóż ten biblijny
ton? Nie zagłębiam się w nie, aby obmyć się z tego, czym jestem zbrukany, lecz
aby ostatecznie uleczyć się z męskiej kulturowej obsesji czystości. Nikt mi ich nie
obiecywał, już powiedziałem, że niczego nigdy mi nie obiecywano; po prostu są
dziwkami z moich majaków, a to, czego naprawdę od nich żądam, zgorszyłoby
swym bezwstydem każdą szanującą się opinię publiczną. Siła pchająca mnie ku
szaleństwu, jakim emanują, bardziej jest niszcząca i zgubna dla świata, niż rewo-
lucyjne zapędy Sofara. Tarzam się w darmo oczekiwanej miłości, szaleniec zlany
potem, lubieżny żądzą, którą sycę własnym wstrętem. Zlina cieknie mi z ust; opa-
nowuję się na chwilę i z drżeniem odczytuję prorocze słowa Novalisa:  wiem, że
wyobraznia uwielbia to, co niemoralne, że zawsze wybiera barbarzyństwo ducha;
wiem jednak i to, że każde działanie wyobrazni podobne jest do snu, lubuje się
w mroku nocy, w braku sensu, w samotności .
Notatka siódma
Oczy pustki mierzyły mnie wczoraj spojrzeniem długo i dokładnie, wywołując
drżenie. Samotność stała się moim wrogiem na nowy, nie znany dotąd sposób
i chyba po raz pierwszy odczułem w pełni głębię mego opuszczenia.
Słyszę głosy, śmiechy, krzyki. Ktoś rozkazująco woła:  tutaj, chodzcie tu-
taj! Hałaśliwa grupa ukazuje się na brzegu Krateru i ostrożnie zaczyna schodzić
przy akompaniamencie pisku i szczebiotu. Jakiś mężczyzna staje wyprostowany
na skraju Krateru, rozkłada dłonie jakby chciał objąć usypisko śmieci: jest raczej
rosły niż otyły, raczej przebrany niż ubrany, nosi kapelusz z niewielkim opuszczo-
nym rondem, ciemne okulary, długi rozwiany żółty szal. Jego armia niezbyt zbor-
nie zajmuje pozycje, kamery z cichym pomrukiem wyłaniają się z metalowych
skrzyń. Trójnogi, stalowe żyrafy, rozkołysane mikrofonami reflektory podnoszą
ciężkie powieki; nastrój improwizacji, mający jednak w sobie coś ostatecznego
jak sala operacyjna przygotowana na okazję niezbyt wymagającego pacjenta, któ-
ry nie docieka powodów mającego nastąpić zabiegu. Ktoś potyka się o milowe
jelita kabla, pełznącego między stertami gratów. Pośród gromady migają gdzie-
niegdzie drobne wdzięczne postacie, przeciągają się i wiotczeją w oczekiwaniu
na zakończenie parady maszyn. Luzne stroje w pastelowych barwach, przezro-
czystości, tu i ówdzie kraszone żywym kolorem, płomień purpury na muślinie.
Kilka postaci jest niewątpliwie kobiecych, kilka innych  wątpliwie męskich.
Z daleka robią wrażenie czegoś niepokojąco dziecinnego, niczym bal przebie-
rańców. Gruby, brodaty, rozgestykulowany mężczyzna rozstawia na właściwych
miejscach stylizowane sylwetki, jak zjawy wycięte z ektoplazmy, gotowe do roze-
grania partii spektralnych szachów. Potem postacie zaczynają się ruszać, powoli,
delikatnie. Kamery szemrząc śledzą każdy ich ruch, w poszukiwaniu efektow-
nych kontrastów zapewnionych przez zastygły gnój, zalegający wnętrze Krateru.
Ciekawe, jak zatytułują ten program?  Wdzięk i rdza ?,  Wiosna wśród zimy ?
Postacie biorą się za ręce; przechadzają się teraz długimi krokami, nie tracąc nic
ze swej zwiewności, przystają, śmieją bezgłośnie; jedna z nich zdejmuje kapelusz
z szerokim rondem, potrząsa głową i kaskada złotych włosów spływa jej na ra-
miona. Od czasu do czasu ballet przystaje i Murzyn jak żywcem z Broadwayu 
czerwona koszula, blue jeans  poprawia tancerzom makijaż i porządkuje fryzu-
63
ry. W całości widać pazur jakiegoś młodego, zdolnego,  niespokojnego ducha ,
jak się to mówi bez najmniejszego wyczucia sytuacji (chciałbym słowo  niepo- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim1chojnice.keep.pl