[ Pobierz całość w formacie PDF ]
forsy nie było... Dostałem pół roku... - zalał porucznika potokiem słów, chcąc się
usprawiedliwić. Widać było, że się wstydzi tej kary.
- To jesteście niedawno na Wybrzeżu? - podchwycił Mazur.
- No tak, dopiero trzeci rok - wyjaśnił, z ulgą przyjmując zmianę tematu. - Pochodzę z
Warszawskiego. Tu byłem w wojsku, potem wróciłem w swoje strony, ale jakoś tak ciągnęło
w świat. No więc przyjechałem znów tutaj, myślałem iść do jakiejś roboty...
- I nie zabraliście się do żadnej pracy?
- No, różnie bywało. Trochę pracowałem. Raz w stoczni, raz w jednej spółdzielni,
potem u budowlanych... Ostatnio chcę iść do portu...
- Czemu nigdzie nie zagrzewacie długo miejsca?
- A bo robota taka nie najlepsza... Za fizycznego zawsze byłem... Trzeba by szkoły
skończyć, a ja mam tylko cztery klasy i trochę za stary jestem na kursy... W porcie będzie
inaczej, robota dobra, zarobić można, Władzia mówi...
- Ona pracuje i utrzymuje was - raczej stwierdził niż zapytał Wróbel.
- Co pan naczelnik? - obraził się Karaluch. - Jak mam forsę, to jej wszystko daję.
Jesteśmy już drugi rok ze sobą. To porządna kobieta. Mamy brać ślub, jak robotę dostanę.
Wcześniej ona się nie chce zgodzić.
- Ma rację, co, będzie was całe życie utrzymywała? - zauważył porucznik.
Karaluch opuścił głowę i nie odpowiadał. Wróbel przyglądał mu się uważnie przez
dłuższy czas, wreszcie zapytał wolno:
- Powiedzcie, Karaś, coście robili dwunastego stycznia. Przez cały dzień, od samego
rana.
- Dwunastego? - Karaś podniósł głowę i zmarszczył brwi z wysiłkiem. - Co to był za
dzień?
- Zroda w zeszłym tygodniu.
- Zroda, środa - zastanawiał się Karaluch. - A czy ja wiem? Panie naczelniku, skąd
człowiek może pamiętać?
- Przypomnijcie sobie, to dla was bardzo ważne.
- Chyba przed południem byłem w domu - z namysłem mówił Karaluch. - Tak, na
pewno. We wtorek wezwali na noc rezerwę portową, byłem przy rozładunku tego norwega.
No to rano poszłem spać. Spałem, aż Władka przyszła z roboty. A potem...
- A kiedy byliście w knajpie z tą torbą? - porucznik wskazał torbę stojącą na biurku
obok niego.
- Panie naczelniku...
- Odpowiedzcie.
- No byłem. W piątek albo nie, chyba w sobotę... Chciałem...
- Wiem, chcieliście sprzedać torbę i te rzeczy, które w niej są, tak?
- Tak.
- SkÄ…d to macie?
- To nie moje, panie naczelniku.
- Mówiliście w domu, że wasze...
- Bo moje, ale właściwie to nie...
- Więc jak: wasze czy nie wasze? Mówcie prawdę, bo to poważna sprawa.
- Powiem. Panu powiem prawdę. Władzi nie mogłem, boby się złościła. Kupiłem to
od matrosa. Właśnie wtedy, we wtorek w nocy na tym norweskim statku. Pan wie, oni lubią
wypić, a dolarów nie chcą u nas wymieniać. To mi jeden z nich pokazał tę torbę i dwie
koszule non iron i jeszcze parę ciuchów, krawaty, skarpetki. Chciał pięć stów. Dałem mu
dwie i pół. Jeszcze setkę musiałem pożyczyć od kolegi, bo nie miałem tyle. Jak Boga kocham,
to prawda...
- Czemu nie powiedzieliście tego w domu?
- Bo Władzia, pan wie... ona by się złościła, że handluję. I teraz będzie piekło, jak
mnie za to zamkniecie.
- Sami wiecie, że taki handel jest niedozwolony.
- Wiem, panie naczelniku, ale taka okazja... I ten Norweg tak prosił. Koledzy by się
śmiali, jakbym tego nie kupił. Przecież za każdą koszulę mogę dostać dwie setki, zarobić
można, a komu nie potrzeba forsy?...
Karaluch denerwował się, mówił bezładnie, zaciskał kurczowo palce.
A porucznik patrzył na niego i zastanawiał się, ile w jego zachowaniu jest krętactwa i
zakłamania, a ile szczerego zmartwienia i zwykłego strachu.
- W jaki sposób udowodnicie mi, że to jest prawda? - zapytał wreszcie.
- No przecież sam się przyznałem.
- Podobna torba, też z koszulami, krawatami i jeszcze dwie walizki z innymi rzeczami
zostały zrabowane w środę ubiegłego tygodnia z mieszkania w Gdyni przy ulicy Władysława
IV.
- Co, co? - Karaluch aż podniósł się z krzesła i szeroko otworzył oczy. - Niemożliwe,
panie naczelniku, co pan mówi? Sam ją kupiłem od Norwega... Jak Boga... O rany! - krzyknął
nagle. - To on może obrobił tych ludzi, a potem mnie sprzedał? Jakże to? Nie, niemożliwe,
oni tego dnia przyszli do Gdyni z Rio...
Wróbel obserwował mówiącego i coraz bardziej wątpił, czy Karaluch jest tym,
którego poszukiwał.
- Więc twierdzicie, że to nie wy byliście w środę na ulicy Władysława IV?
- Panie naczelniku! - Karaluch dopiero teraz pojął, że to jego oskarża się o tę kradzież.
- Jak żyję nikogo nie obrobiłem...
- Przekonamy się, Karaś, przekonamy się - wtrącił Mazur, który bardziej niż Wróbel
nie dowierzał zatrzymanemu. A porucznik rzucił znienacka:
- Znacie ZofiÄ™ Kurek?
- Jaką Kurek? W co mnie chcecie wrobić?
- Dobrze, Karaś - oznajmił Wróbel. - Zaraz wszystko sprawdzimy.
Zadzwonił po milicjanta i kazał wyprowadzić Karasia z pokoju.
- No i co, szefie - niecierpliwie zapytał Mazur. - On czy nie on?
- A co, myślisz, że jestem jasnowidzem? - rozzłościł się porucznik. - Zobacz lepiej,
czy wszystko przygotowane do konfrontacji. Zosia przyszła?
- Już sprawdzam, szefie - Mazur zerwał się z miejsca i pośpiesznie opuścił pokój.
Wróbel zapalił papierosa, stanął przy oknie i zapatrzył się na ścianę budynku po
przeciwnej stronie i na niebo, które było teraz jasne, niemal bez chmur, choć ranek
zapowiadał, że dzień będzie wilgotny. Pomyślał, że jeśli Karaluch mówi prawdę, to znów
stanie w punkcie wyjściowym. A z drugiej strony odczul jakby ulgę, przypomniawszy sobie
kobietę żegnającą ich, gdy zabierali zatrzymanego. Darzył sympatią tę rudowłosą sprzątaczkę,
tak energicznie walczącą o spokój w swoim życiu. Za handel z obcym marynarzem groziła
Karaluchowi najwyżej kara pieniężna. Dostanie nauczkę - pomyślał i uśmiechnął się do
siebie. %7łyczył Władzi, aby jej Karaś tylko to miał na sumieniu.
3
- Jest już ta mała, szefie - głos Mazura wyrwał go z zamyślenia.
- A tamci gotowi? - zapytał odwracając się od okna.
- Gotowi, czekajÄ….
- W porządku - Wróbel podszedł do biurka. - Wprowadz ją.
Zosia weszła jak zwykle nieco nieśmiało, ale strzelając oczkami. Porucznik z
niechęcią zauważył, że dziewczyna podmalowała sobie twarz, pociągnęła szminką wargi i
grubo zarysowała brwi ołówkiem.
- Jak wypadła wczorajsza wycieczka po kawiarniach? - zapytał, choć wiedział już, bo
Ela złożyła raport.
- Nie zauważyłam nikogo podobnego do tych dwóch - odparła Zosia. - Byliśmy w
pięciu kawiarniach.
- Mam nadzieję, że jesteś zadowolona z takich wypraw? - dość złośliwie zauważył
Wróbel. Sam nie wiedział, dlaczego odczuwał chęć dokuczenia dziewczynie, która dziś
wyjątkowo wydawała mu się nieznośna, choć zachowywała się tak jak zwykle.
Zosia, nieświadoma jego nastroju, odpowiedziała:
- Nie, nie bardzo... Jak był pan porucznik, to było lepiej... - Nagle zaczerwieniła się po
uszy.
Wróbel rzucił okiem na Mazura, dojrzał, że i ten się czerwieni. Uśmiechnął się
nieznacznie i rzucił kąśliwie:
- Nie wiedziałem, że porucznik tak ci wpadł w oko...
- Szefie - jęknął Mazur, ale Wróbel już zmienił temat:
- Posłuchaj - zwrócił się do Zosi poważnie. - Za chwilę pokażemy ci paru mężczyzn.
Musisz się bardzo dokładnie przyjrzeć.
- Myśli pan, że oni są wśród nich? - zaciekawiła się Zosia.
- Nic nie myślę, wszystko się zaraz okaże - szorstko odparł porucznik. - Chcę ci tylko
zwrócić uwagę, żebyś im się bardzo uważnie przyglądała. Ci, którzy dokonali napadu, mogą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]