[ Pobierz całość w formacie PDF ]

śmiercią przeszywał go paniką i był pewnie silniejszy niż prawdziwa śmierć grożąca mu
bezustannie od rany w głowie. Być może, że strach ów trzymał go przy życiu, nie pozwalając
przerwać jej wątłej nici.
Przeżył. Cztery dni w szalupie, kilkanaście godzin na  Nortegu". Potem zawitali do Port
of Spain. Gdy portowy lekarz, który przybył na redę, zobaczył opęczniałe, okrwawione,
rzężące ciało, nic nie rzekł, tylko smętnie a wymownie pokiwał głową. Kazał je znieść do
swojej motorówki. Potem na odchodnym, machnąwszy melancholijnie ręką, oświadczył
norweskiemu kapitanowi:
 WyciÄ…gnie mi kopyta w drodze do szpitala!...
4.
Smarownik Aoza kopyt nie wyciągnął. Lekarz się mylił. Mylili się wszyscy inni lekarze
na Trinidadzie, kiwający głowami. Ich złowróżbne machnięcia rąk świadczyły raczej przeciw
nim  o ich naiwności  niż przeciw niemu. On podjął opór przeciw ich niewierze, zawziął
się przeciw ich wiedzy i wykiwał ich. Ci dobrzy dżentelmeni o skórze białej, brązowej i
nieraz czerniawej mieli swe trinidadzkie doświadczenie życia i śmierci. Twardość i trwałość
ludzką mierzyli swą własną, trinidadzką miarą. Więc zawyrokowali, że Aoza musi umrzeć.
Lecz on ich miary nie uznał. Nie przyjął ich wyroku. On był skądinąd. Jego rodziła inna
ziemia, uboższa niż ich tropikalna, ziemia piaszczysta i mazowiecka, lecz przecież w tej
biedzie, lecz właśnie w tej biedzie żywotniejsza i uporczywsza, burzliwsza i śmielsza. Taka
była jego natura.
Był to smarownik czterdziestoletni, który więcej niż pół życia spędził na statkach.
Przeważnie polskich, kilku obcych. Pił jak inni marynarze i jak inni lgnął do sipawek w
portach, lecz nigdy nie był biczmanem ani kundą, ani łabędziem. Miał swój honor. Był
mocniejszy niż inni wyraznym widzeniem tego, co prawe, co niskie. Jego rejsy po świecie nie
były czczą włóczęgą; były raczej wędrówką, były może osobliwym pielgrzymstwem. Nie
trwonił w nich sił życiowych, raczej zdobywał je i pomnażał. Singapur czy Colon, Gdynia czy
Buenos Aires były dla niego jak wartościowe monety zbierane do zdrowego trzosu. Sosna,
poczęta na piaskach mazowieckich, targana szkwałem siedmiu mórz, rozrastała się w duszę
spoistą jak dąb i w ciało odporne jak drzewo żelazne. Lekarze na Trynidadzie, zbici z tropu,
stanęli w obliczu zagadkowego dla nich fenomenu.
Więc gdy Aoza w ciągu kilku godzin nie skonał, posłali go do szpitala w San Fernando.
Tam prześwietlili go i stwierdzili ponownie, że powinien był umrzeć na pewniaka, gdyż miał
kawał żelaza w środku głowy. Obawiając się operować go zwykłym sposobem, spróbowali
innego: silnym magnesem zaczęli wywabiać żelazo z głowy. Udało się! Odłamki z triumfem
wydobyli na wierzch. %7łe Aoza przy tym nie umarł, wprawiło ich w podziw jeszcze większy
niż ich triumf.
Potem resztki oka wydłubali, jamę wyczyścili. A Aoza żył. W międzyczasie wyjęli mu z
reszty ciała kilkanaście odłamków.
%7łył na dobre. Teraz zaczęli patrzeć na niego życzliwiej niż przedtem, z zadowoleniem i
nawet z rosnącą sympatią. Jeśli kiwali głowami, to już inaczej  z uznaniem.
Lecz prawdziwy popłoch powstał w szpitalu na czwarty dzień po operacji oka. Jak szpital
szpitalem, nie było jeszcze tak dziwnego przypadku. Lekarze oniemieli, pielęgniarki potraciły
głowy. Ludzkie pojęcie się skończyło.
Aoza, jak każdy pacjent tuż po ciężkiej operacji, dostawał bardzo lekki pokarm: rano dwa
kawałki chleba prawie bez masła i cup of coffee, na obiad odrobinę, pożal się Boże, ryżu z
plasterkiem mięsa maleńkim jak  zegarek na rękę", na kolację znów suchawy chleb. Przez
trzy dni smarownik znosił to cierpienie jak dopust Boży (za jakie grzechy?  pytał się w
duchu), lecz w miarę jak wyjaśniało mu się w głowie po operacji, serce wypełniał jeden,
coraz głębszy żal: poczucie doznawanej krzywdy. Każdy marynarz wie, co to dobra strawa;
więc obolałą głowę smarownika zaczęła gnębić myśl, że robią z nim tutaj na Trinidadzie jakiś
kant, że chcą go zamorzyć głodem.
Gdy na czwarty dzień rano pielęgniarka przyniosła zwykłe śniadanie, dwa kawałki
chleba, zerwały się w marynarzu tamy cierpliwości. Zaryczał po angielsku jak zraniony lew:
-Jeść! Dajcie mi jeść!
Przybiegł zdumiony lekarz.
 Jeść, psiakrew, mówię!...  krzyczał Aoza rozsierdzony.
Lekarz zwrócił mu gniewnie uwagę na to, że pacjent, który zaledwie cztery dni temu
prawie konał, powinien być spokojny; lecz na to Aoza obsypał go jeszcze gniewniejszym
gradem słów, niemożliwych do druku. Obfite jedzenie zaszkodzi choremu, przedkładał
lekarz, lecz Aoza posłał go do wszystkich jasnych piorunów i zażądał żarcia.
Smarownik pod bandażami nie mógł się ruszać. Lecz z pozostałego prawego oka buchał
taki płomień oburzenia i tyle pasji życiowej, że to lekarza zatkało i niemal przeraziło.
Zwołali konsylium. Radzili. Dali mu, czego chciał. Jadł teraz befsztyki. Nie szkodziły
mu; przeciwnie. Nabierał szybko zdrowia i sił. Urzeczeni, patrzyli na niego jak na cudo,
pielęgniarki -jak na bóstwo. Jakaś starsza Angielka mu się oświadczyła. On jadł jajecznicę, on
wcinał befsztyki, on żarł wszystko i coraz lepiej się miał. Wygrał jakąś niezwykłą sprawę.
W cztery tygodnie pózniej polski statek, na którym jechałem ze Stanów Zjednoczonych
do Brazylii, przepłynął szczęśliwie przez strefę niemieckich okrętów podwodnych na Morzu
Karaibskim i poprzez cieśninę Boca del Drago wszedł do Port of Spain. W owym czasie Aoza
musiał stać się sławny na całym Trinidadzie, bo zaledwie lekarz portowy przybył na nasz
statek, zaczął nam dziwy prawić o niepokonanym rozbitku z M/S  Radłowo". Twarz lekarza
zajaśniała nagle od zachwytu, gdy mówił o niepojętej żywotności smarownika Aozy.
 Trumnę już dla niego gotowaliśmy  śmiał się lekarz  a on tymczasem na czwarty
dzień po operacji chciał lanie sprawić lekarzowi naczelnemu!...
Wtedy to ogarnęły mnie ciche wątpliwości, czy pochodnia, której ciągłość uosabiało
przedtem  Radiowo", naprawdę zginęła wraz ze statkiem: a nuż przejęły ją inne, niesczezłe
dłonie, i pochodnia przeszła w nieposkromione, krnąbrne ręce polskiego smarownika?
5.
Jak sięga pamięć jego przyjaciół, odznaczał on się zawsze wybitną, uczynną
koleżeńskością. Nie było kolegi w biedzie, któremu nie pomógłby ochoczo, bez namysłu,
skoro tylko sam miał na to. Przeważnie miał, gdyż był pracowity, i chociaż lubił sobie popić,
wiele zarabiał. W pracy był  honorowy", jak mawiali o nim, i rzucał posadę, gdy mu się coś
nie podobało na statku.
Nie podobało mu się szorstkie nieraz obchodzenie z marynarzami. Aoza miał silnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim1chojnice.keep.pl