[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nie wtykaj już więcej igieł w głowę tej lalki - powiedziałam.
- Ach, tak. - Tory wzięła się pod boki. - A co, jeśli nie prze stanę?
- Po prostu szkoda twojego czasu.
- Doprawdy? - Glos Tory już nie był drwiący. Teraz był pełen nienawiści. Czystej i
wyraznej. - No cóż, co do tego, jeszcze się przekonamy, nieprawdaż? Zobaczymy, czyjego
czasu szkoda, kiedy już Zach będzie ze mną nie z Petrą, a już na pewno nie z tobą. Bo, wiesz
co? Nieważne, ile czasu z nim spędzasz, gadając o jakimś cholernym Siódmym niebie, czy
coś, on będzie mój. Bo ja tak chcę. To ja jestem tą, która ma dar, Mago! Możesz sobie mieć
rude włosy, ale to ja odziedziczyłam moc magiczną. Rozumiem to teraz. Branwen miała na
myśli, że dar odziedziczy jedna wnuczka babci, nie dwie. I to ja jestem tą wnuczką. Bo ja się
nie boję z tego daru korzystać, w przeciwieństwie do ciebie. I co ty na to?!
Pomyślałam przelotnie o kobiecie za kontuarem sklepu dla czarownic, o jej łagodnym
powitaniu - Błogosławieństwo! - I o uprzejmości, z jaką nalegała, żebym wzięła ten
wisiorek z pentagramem, który teraz miałam na szyi. Tak odmiennej, tak zupełnie różnej od
czarownicy, za jaką się miała, lub jaką chciała być, Tory.
- Na twoim miejscu, Tory, nie chwaliłabym się wszem wobec tym, co twoim zdaniem
odziedziczyłaś po naszej praprapra - prababce - powiedziałam.
- Tak? A czemu nie?
- Babcia nie wspominała ci, jak umarła? - spytałam. Tory pokręciła głową, wbrew
samej sobie zainteresowana.
- Spalili ją na stosie - oznajmiłam. - Za praktykowanie magii.
A potem wyszłam z jej pokoju, zamykając za sobą drzwi.
10
- Coś niebywałego. - Petrze drżały ręce; - kiedy nakładała na mój talerz stos
placuszków. - Coś po prostu niebywałego. Za niecały tydzień tu będzie. Tylko tydzień! Tak
się cieszę, że aż nie mogę w to uwierzyć.
Starannie unikając naburmuszonego spojrzenia Tory, uniosłam dzbanuszek z syropem
klonowym i powiedziałam:
- Jejku, to świetnie, Petro! Nie mogę się doczekać, aż go poznam.
- Willem - bełkotał Teddy, wpychając sobie w usta wielki kęs placuszka - jest super.
Jak długo zostanie?
- Dziesięć dni. - Niebieskie oczy Petry nie przestawały błyszczeć radością, odkąd
skończyła rozmowę przez telefon. - Dziesięć dni, wszystkie koszty podróży opłacone! Masz
pojęcie, ile kosztuje bilet z mojego kraju do Nowego Jorku?
- Może powinnam zacząć słuchać radia. Może mogłabym wygrać nowy rower.
Naprawdę potrzebny mi nowy rower - włączyła się Alice.
Petra, mimo całej euforii, była nadal sobą, więc powiedziała ze swoją typową łagodną
stanowczością:
- Alice, masz śliczny rower, który dostałaś niedawno na Gwiazdkę.
- Tak - mruknęła mała. - Ale to dziecięcy rower, z hamulcem w pedałach. A ja chcę
mieć dorosły rower, jak Teddy, z hamulcami w rączkach. Może mogłabym wygrać taki w
radio, tak jak Willem bilet do Nowego Jorku.
Tory spojrzała kwaśno na młodszą siostrę sponad kubka kawy, której sobie nalała.
- Na litość boską, zwyczajnie poproś tatę - warknęła. - Kupi ci ten cholerny rower.
Petra posłała Tory niechętne spojrzenie, bo Teddy i Alice zaczęli rechotać, słysząc, że
ktoś użył słowa na ch , ale nic nie powiedziała. Ja postarałam się szybko zmienić temat.
- Jeśli chcesz wziąć dzień wolny i spędzić go z Wilemem, a potrzebujesz, żeby tą
dwójką ktoś się zajął - zmierzyłam moje rozchichotane cioteczne rodzeństwo żartobliwie
surowym wzrokiem - to daj mi tylko znać.
Petra obdarzyła mnie olśniewającym uśmiechem.
- Dziękuję, Maggie. Tak zrobię.
Tory skrzywiła się nad swoją kawą i szepnęła bezgłośnie: Podlizucha .
Zignorowałam ją.
Pózniej, kiedy wychodziłyśmy z domu do szkoły, Tory burknęła:
- Nie wyobrażaj sobie, Mago, że chłopak Petry wygrał ten głupi bilet dlatego, że
zabrałaś zdjęcie z kuwety Muszki. Ani dlatego, że rzuciłaś swoje głupie wiążące zaklęcie.
Postarałam się, żeby moja twarz nie wyrażała żadnych uczuć.
- Nawet by mi coś podobnego nie przyszło do głowy - odparłam.
- Bo ja sama wczoraj wieczorem też rzuciłam pewne małe wiążące zaklęcie -
powiedziała Tory. - Przekonamy się, jak skutecznie działają te twoje wsiowe czary przeciwko
prawdziwej magii.
- Pewnie się przekonamy - odparłam, zastanawiając się, jak do tego doszło: moja
siostra cioteczna i ja walczymy ze sobą o to, która z nas jest potężniejszą czarownicą. Rany,
co za ciemnota!
Nie mogłam powstrzymać lekkiego poczucia winy. Z pewnego punktu widzenia, Tory
miała prawo się złościć: w jej oczach byłam prawdopodobnie największą pod słońcem
hipokrytką, która udawała, że nie wie, o czym ona mówiła tego naszego pierwszego wieczoru.
A przecież wiedziałam. Wiedziałam doskonale. Babcia opowiedziała mi tę samą historię - o
tym, że w moim pokoleniu miała się urodzić kolejna wielka czarownica z naszej rodziny. To
była tylko taka bajeczka na dobranoc, opowiadana dla rozrywki.
Ale na mnie, kiedy ją usłyszałam, zrobiła całkiem spore wrażenie - takie samo
wrażenie, jakie najwyrazniej musiała zrobić na Tory. Bo tak samo jak ona byłam pewna, że
wiem, kto jest najpotężniejszą czarownicą w moim pokoleniu.
Ja sama. Oczywiście, że ja. Nazywają mnie pechową Magą, prawda? Poza tym, mam
rude włosy, i jeszcze ta historia związana z moimi narodzinami... Musiało chodzić o mnie. To
ja byłam tym dziwadłem. To nade mną wisiało fatum.
Wszyscy pozostali członkowie rodziny traktowali opowiadanie babci jako
ciekawostkę, służącą wywołaniu w dzieciach zainteresowania rodzinną genealogią. Widać
było, że babcia sama we własną historię nie wierzy. Zawsze chichotała, kiedy ją opowiadała,
zupełnie jakby to była najzabawniejsza opowiastka na świecie.
Ale nie było jej do śmiechu, kiedy w czasie ostatniej wizyty u nas powiedziałam jej,
że dowiedziałam się, co się potem stało z jej praprababką. Babcia zwykła sprytnie opuszczać
informację o tym, że Branwen była ostatnią kobietą spaloną na stosie za czary w Walii, kraju,
z którego pochodziła - fakt, który bez trudu udało mi się potwierdzić w Internecie.
Wrzuciłam jej imię do wyszukiwarki, tak z głupia frant, nudząc się któregoś dnia w
szkole na informatyce. Gapiłam się potem na ekran, czując, że zmroziło mi krew w żyłach.
Bo nagle to przestała być taka sobie historyjka. To była najprawdziwsza prawda. Jestem
potomkiniÄ… czarownicy.
Babcia do całej sprawy podeszła filozoficznie.
Och, no cóż - powiedziała. - Jestem pewna, że Branwen była dobrą czarownicą. No
wiesz. Znachorką. Pewnie lepiej sobie radziła z leczeniem niż alchemik z miasteczka, więc
zrobił się zazdrosny i oskarżył ją o czary. Wiesz, jak takie sprawy wtedy wyglądały. - Babcia
dopiero co skończyła lekturę Kodu da Vinci. - Ot, zwykła polityka .
Polityka, nie polityka, moja krewna zginęła - spalona na stosie! - za czary. Widać było
wyraznie, że to nie temat do żartów.
Coś, czego nauczyłam się na własnej skórze, mimo że znałam już historię Branwen,
kiedy po raz pierwszy rzuciłam własne zaklęcie, a potem musiałam patrzeć na jego okropne
skutki.
I dlatego wiedziałam, że Tory - niezależnie, czy odziedziczyła dar , który zgodnie z
przepowiednią babci jedna (lub obie) z nas miała dostać po Branwen - koniecznie należało
powstrzymać.
Najpierw więc, kiedy poprzedniego wieczoru Petra kładła Teddy'ego i Alice do łóżek,
wśliznęłam się do sutereny i ukradkiem umieściłam po jednocentówce, reszką do góry, w
każdym rogu sypialni opiekunki. A potem posypałam odrobiną morskiej soli, znalezionej w
kuchennej szafce, próg wszystkich drzwi do mieszkania Petry.
Wreszcie, napisałam imię Tory na kartce białego papieru, którą potem ukryłam pod
[ Pobierz całość w formacie PDF ]