[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nastąpiła jakaś forma komunikacji. Kiedy ujrzał jej zdjęcie w gazecie i znów ją odnalazł, pisała
długopisem wiszącym na szyi w wyjętym z kieszeni notesie. Nauczyła go też odczytywać kilka
podstawowych znaków języka migowego. W miarę jak spotykali się coraz częściej, wyznała mu, że
wstydzi się swojej mowy. Ponieważ jej nie słyszała, nie miała pojęcia jak brzmi dla ucha innych
ludzi, ale odgadywała z ich twarzy, że brzmi dziwnie.
Czasami zdawała się wiedzieć, co Max ma na myśli, zanim wypowiedział choć jedno słowo.
Kiedy ją o to spytał, zaprzeczyła, mówiąc, że to nie żadna wielka rzecz, ale prosta umiejętność, którą
rozwinęła przez lata, jakie minęły, odkąd nagła choroba pozbawiła ją słuchu. Porównała ją do psiej
umiejętności odbierania dzwięków, których nie słyszą ludzie. Lekarz powiedział jej, że kiedy traci
się ważny zmysł, taki jak słuch, często wyostrzają się pozostałe zmysły. Dodała, że nie dzieje się to
zawsze i nie ze wszystkimi ludzmi.
Max złapał aparat i wyskoczył do doku.
 Znalazłaś miejsce?  zapytał.
 Fajne  odpowiedziała Elizabeth, uśmiechnęła się, wzięła go za rękę i poprowadziła drogą
do miasteczka. Była boso. Nigdy nie nosiła obuwia, a przynajmniej nigdy nie widział jej w butach.
Jednak nawet nie skrzywiła się, idąc po najbardziej kamienistych odcinkach drogi.
Orkiestra szkolna z liceum zbierała się na placyku u wylotu Beach Street, gdzie przechowywano
łodzie. Doboszki, całe w cekinach i świecidełkach, ćwiczyły podrzucanie batuty w powietrze.
Trębacze i puzoniści wygrywali kakofoniczne takty bezimiennych melodii. Dwóch chłopców
usiłowało wywindować tubę na ramiona dziewczyny zbudowanej jak boczny obrońca. Siwy stary
pies siedział w kurzu drogi i szczekał bez sensu.
Masoni i Rotarianie zgromadzili się w swoich oddziałach na tyle orkiestry. Członkowie
Towarzystwa Ducha Zwiętego, przystrojeni w wielobarwne portugalskie kostiumy, podziwiali się
nawzajem, dopalając ostatnie papierosy, a niektórzy  dzieląc się, opakowaną w papierową torbę,
flaszką podtrzymującego życie eliksiru.
Droga do miasta została zamknięta dla ruchu samochodowego, więc roiło się na niej od pieszych,
podążających w stronę katolickiego kościoła na Settlers Square. To z niego miał się wynurzyć
biskup, by ruszyć na czele procesji na ceremonię poświęcenia łodzi.
Poprowadziła Maxa przez ciżbę, w poprzek placu i po Oak Street, gdzie tłumy blokowały
chodniki. Małe dzieci siedziały na maskach samochodów, nastolatki usadowiły się na gałęziach
drzew.
Zatrzymał ją, wskazał na ludzi i powiedział:
 Nic nie zobaczymy.
Mrugnęła do niego, dotknęła swej piersi  zaufaj mi, mówiła  i pociągnęła go naprzód.
Na rogu stał mały dom z pochyłym dachem. Elizabeth zaprowadziła Maxa na tył domu, otworzyła
bramkę na podwórze i kazała mu wejść. Wskazała na drugą stronę podwórza, na dziurę pod płotem,
którą musiał wykopać duży pies, przebiegła przez trawnik, rzuciła się na brzuch i przecisnęła przez
dziurę. Ruszył za nią, a kiedy podniósł się po drugiej stronie płotu, ujrzał, że są na podwórzu
budynku, który dawniej był kościołem, a teraz został zamieniony w prywatny dom mieszkalny.
Dzwonnica czy wieża z zegarem, czy też cokolwiek to było, wznosiła się wysoko ponad dachem.
Elizabeth wskoczyła na szerokie schody prowadzące na przednią werandę i stanęła przed
masywnymi podwójnymi drzwiami. Dała Maxowi znak, składając przed sobą ręce i zginając kolana.
 Ej  zaprotestował  nie ro...
 Dalej  ponagliła go.
 Tak, ale...
 Zrób to  powiedziała.  Naprawdę.
Max wzruszył ramionami i złożył ręce, opierając łokcie o kolana.
Postawiła stopę na jego złożonych dłoniach, oparła rękę na jego głowie i wydzwignęła się w
górę, by dosięgnąć szczytu nadproża ponad drzwiami. Pomacała ręką wzdłuż półeczki i zeskoczyła w
dół.
Uśmiechając się, podsunęła mu pod nos klucz i wyjaśniła:
 Krewni.
Otworzyła drzwi, wpuściła Maxa do środka i sama weszła, zamknęła drzwi na klamkę i na klucz.
Poprowadziła go na klatkę schodową, która pięła się spiralą na wieżę. Wydawało mu się, że
wspinają się przez godzinę, aż w końcu schody zakończyły się pojedynczymi drzwiami,
zaryglowanymi u góry i u dołu. Odsunęli rygle, Elizabeth pchnęła drzwi i Max wyszedł na wąski
parapet. Zaparło mu dech. Usłyszał, że mówi:
 Jejku...
Miał wrażenie, że znalezli się w samolocie albo helikopterze, jakby unosili się bez ruchu nad
miastem. Byli wyżej niż budynki czy drzewa, miasteczko leżało w dole jak diorama, a w dal, jak mu
się zdawało, można było patrzeć właściwie bez końca. Na wschodzie znajdowały się Little
Narragansett Bay, Napatree Point i siwozielone kształty wysp Osprey i Block. Na południu żaglówki
i oceaniczne frachtowce odcinały się na tle niskiego profilu Montauk Point. Na zachodzie dawały o
sobie znać Stonington i Mystic, a na północy  wstążka szosy prowadzącej do Rhode Island.
 Fajne?  spytała Elizabeth.
 No pewnie.  Max odsłonił obiektyw aparatu fotograficznego i rozejrzał się za widokiem,
który mógłby sfotografować.
Daleko z dołu doszły go pierwsze zafałszowane takty  The Stars and Stripes Forever , z tłumu
dobył się okrzyk aplauzu.
Zrobił zdjęcie biskupowi, doboszkom i orkiestrze, uwiecznił Towarzystwo Ducha Zwiętego i
Rotarian.
I nagle procesja już ich minęła, idąc w kierunku cypla, a Elizabeth trącała go w ramię. Zszedł za
nią po schodach, wyszli z budynku. Max podniósł ją, by mogła odłożyć klucz i pozwolił poprowadzić
się przez labirynt bocznych uliczek i alejek, równolegle do głównej trasy parady. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • gim1chojnice.keep.pl