[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mnie i otarł sobie oczy. - Teraz możesz iść, jeśli chcesz, Andy
- oznajmił. - Będziesz mile widziany, jeśli zostaniesz, ale wiem,
że zapewne nie zechcesz tego oglądać. Nie będę cię zmuszał.
Gdy Orson patrzył na Wilbura, dostrzegałem, że jego umysł
odrywa się od tego, co właśnie zrobiłem. Górę wzięło zaafero-
wanie następną ofiarą, a jego oczy błyszczały jak u drapieżnika
skupionego na celu. Przeszedł na drugą stronę pomieszczenia
i wrócił z osełką. Następnie usiadł na betonie i zaczął przesuwać
ostrzem noża po kamieniu, przywracając mu ostrość brzytwy,
jaką miał przed wypatroszeniem Shirley Tanner. „Zabiłeś ludzką
istotę. Nie, przestań. Przestań myśleć".
- Zostajesz czy wychodzisz? - zapytał, podnosząc na mnie
wzrok.
- Wychodzę - odpowiedziałem, patrząc, jak Wilbur obser-
wuje nóż, zgrzytający na osełce, a szykowany dla niego. Zasta-
nawiałem się, czy Orson wygłosi swoją przemowę o nożu, gdy
już pójdę.
Orson odłożył narzędzie na podłogę i odprowadził mnie do
drzwi. Kiedy je otworzył, z radością wyszedłem na zewnątrz. Wil-
bur wyciągał szyję, żeby wyjrzeć na pustynię, a Orson to zauważył.
- Coś cię tam zainteresowało, Wilbur? - zapytał, obracając
się na progu. - Cóż, popatrz sobie. - Dobrze się napatrz na to
105-
nocne niebo, gwiazdy i księżyc, bo już nigdy więcej ich nie zo-
baczysz. Nigdy.
Lodowate spojrzenie Orsona przeniosło się z powrotem na
mnie.
- Zobaczymy się rano, bracie.
Zatrzasnął mi drzwi przed nosem i zamknął je na klucz.
Powlokłem się w stronę chaty. Słaby odgłos ostrza na osełce
przenikał przez ściany szopy.
Przede mną czarna bryła chaty rozpierała się na tle grana-
towego nieba. Pustkowie w świetle księżyca znowu stało się
niebieskie. Pomyślałem o moim cichym pokoiku w chacie. Tej
nocy będę spał. To osłabiające odrętwienie stało się moim kołem
ratunkowym.
Gdy wszedłem na ganek i sięgnąłem do klamki, pierwszy
krzyk wydostał się z szopy i rozdarł łagodną noc. Nie potrafiłem
sobie wyobrazić bólu, który to spowodował, a kiedy już wsze-
dłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi, modliłem się, żeby
ściany chaty stłumiły odgłosy dzieła Orsona tak, by nie docierały
do moich uszu.
Rozdział 13
Jedenastego dnia nie opuszczałem pokoju. Orson zajrzał po
południu. Ja jednak nie spałem. Byłem przytomny już od brzasku.
Przyniósł mi kanapkę z szynką oraz kieliszek porto i postawił je
na nocnym stoliku. Leżałem na boku, twarzą do niego, wpatrując
się w pustkę. Przygnębienie, które zawsze dopadało go po za-
bójstwie, było wyraźnie widoczne w jego opuchniętych oczach
i przygaszonym głosie.
- Andy - odezwał się, lecz ja mu nie odpowiedziałem. - To
część tego wszystkiego. Depresja. Ale jesteś na to przygotowa-
ny. - Przykucnął i spojrzał mi w oczy. - Mogę ci pomóc przez to
przejść.
Krople deszczu zabębniły o blaszany dach. Musiałbym pod-
nieść się z łóżka, żeby wyjrzeć na zewnątrz, ale światłu, które
nieśmiało przesączało się przez kraty w oknie, daleko było do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]